Rok 2023 zaczęliśmy fantastycznie. 5 stycznia przyleciał do nas nasz przyjaciel Mateusz, dla którego była to druga wizyta w Islandii. Styczeń potrafi być trudnym miesiącem do podróżowania, ale z drugiej strony może dostarczyć równie wspaniałych doświadczeń. Zobacz, gdzie udało nam się dotrzeć, jakie atrakcje okazały się dla nas osiągalne, a także jak Mateusz przygotował się do przyjazdu i który swój pobyt uznał za ciekawszy – letni czy zimowy?
5 stycznia, godzina 00:30
Czekamy w hali przylotów na międzynarodowym lotnisku w Keflavíku. Czekamy i czekamy, czas nam się dłuży. Nie możemy się doczekać, choć wcale nie tak długo się nie widzieliśmy, bo ostatnio raptem trzy miesiące temu. Ale wiadomo jak to jest z dobrymi znajomymi, tego wspólnego czasu zawsze jest za mało. W międzyczasie podchodzi do mnie Arek (który również czeka na przylot swojego znajomego) i oznajmia mi, że zna mnie z bloga. 🙃 Tak więc jeżeli to czytasz drogi Arku, to serdecznie Cię pozdrawiam! 😁 Po kolejnych długich minutach z drzwi wyłania się doskonale znajoma mi postura. To Mateusz.
Styczniowe wojaże
Mateusz przyleciał do nas tylko na kilka dni, co było dla nas pierwszym wyzwaniem. Mieliśmy trochę więcej pomysłów na wycieczki niż Mateusz czasu, by je wszystkie zrealizować, tak więc musieliśmy coś odpuścić i później tego nie żałować. Z drugiej strony zimowa podróż do Islandii była dla Mateusza bardziej pragnieniem doświadczenia zimy samej w sobie, aniżeli odhaczeniem kolejnych, nieznanych mu jeszcze miejsc. Jednak pięć dni na Islandię zimą wiązało się również z ryzykiem, że nie zdąży się zobaczyć czegokolwiek. Śnieżyce, trudne warunki drogowe, zamknięte drogi i nawet bliskie stolicy popularne atrakcje turystyczne mogą być zimą nieosiągalne. Do tego krótki dzień, czyli zaledwie cztery godziny światła w ciągu doby sprawia, że letnie plany podróży nawet po stosunkowo łatwo dostępnych atrakcjach, zimą nie mają prawa zostać w pełni zrealizowane. Trzeba wybierać.
I na taką zimową wycieczkę do Islandii trzeba też się dobrze przygotować. Uważam, że niezależnie od pory roku na Islandię nie warto skąpić, bo to w każdej chwili może obrócić się przeciwko nam – zimą tym bardziej. Dlatego niezmiernie się ucieszyłam, gdy zobaczyłam, jak dobrze Mateusz przygotował się na swój zimowy wyjazd. Zabrał walizkę, a w niej świetnie wyselekcjonowany ekwipunek zimowego turysty. Bielizna termoaktywna, nieprzemakalne i chroniące przed wiatrem spodnie outdoorowe, dwie pary butów i kurtek, i warstwy pomiędzy. Do tego raki (które jak najbardziej mogą się przydać podczas nawet najprostszych spacerów), komin, czapka i porządne rękawice. Oczywiście nie zapomniał też o kąpielówkach, które niejednokrotnie mu się przydały.
Pamiętać trzeba też, że zimą nie tylko wiele regionów Islandii jest niedostępnych, jest krótki dzień i warunki pogodowo-drogowe mogą nie sprzyjać, ale także, że wiele atrakcji (muzeów, basenów), a także miejsc noclegowych i restauracji może być zamkniętych. I właśnie w związku z tym kilka miejsc, które chcieliśmy odwiedzić nam odpadły.
Półwysep Snæfellsnes
Pierwszego dnia, czyli kilka godzin po przylocie i krótkim śnie, jeszcze przed wschodem słońca – co de facto zimą w Islandii nie jest żadnym wyczynem – wybraliśmy się w stronę półwyspu Snæfellsnes. Zdaliśmy sobie sprawę, że będzie to również dla nas (dla mnie i Damiana) pierwszy raz tak daleko od domu zimą. My zimę w Islandii raczej przeczekujemy w domu i dopiero w marcu, czy kwietniu udajemy się na nasze pierwsze wycieczki w nowym roku, tak więc ekscytacja półwyspem Snæfellsnes w styczniu była dosyć duża!
W miesiącach letnich z pewnością zrealizowalibyśmy ten plan podróży: Plan na Półwysep Snæfellsnes. Jednak w styczniu udało nam się dotrzeć tylko do… czterech miejsc!
Najpierw zrobiliśmy obowiązkowy przystanek na stacji benzynowej N1 w miejscowości Borgarnes, skąd pojechaliśmy do najbardziej znanego na półwyspie źródełka wody mineralnej Ölkelda. Następnie zatrzymaliśmy się na parkingu u podnóża wodospadu Bjarnarfoss, który oczywiście, jak wszystkie inne mijane po drodze, był zamarznięty. Jadąc dalej, zatrzymaliśmy się jeszcze na malowniczym punkcie widokowym na lodowiec i południowe wybrzeże półwyspu, gdzie przez chwilę latały nad nami wielkie kruki.
Okolice wodospadu Bjarnarfoss
Punkt widokowy “Snæfellsjökull View Point”
Z kolei na Arnarstapi poświęciliśmy nieco więcej czasu, ponieważ wraz z Mateuszem wybraliśmy się na słynną ścieżkę spacerową wzdłuż klifowego wybrzeża tej wsi. Tu zwolniliśmy tempo, zrobiliśmy wiele fotografii i chłonęliśmy te zachwycające swoją surowością zimowe krajobrazy. To było też miejsce, gdzie Mateusz idealnie określił zimowy dzień w Islandii, a mianowicie, że jest to wieczny poranek.
Szlak spacerowy w Arnarstapi
Droga na północną stronę półwyspu Snæfellsnes
Ostatnim miejscem, przy którym się zatrzymaliśmy były podnóża góry Kirkjufell. I było to pierwsze miejsce, gdzie musieliśmy zapłacić za parking. Widok na górę w jej zimowej odsłonie był obłędny. Warto było choćby dla niej przejechać tyle kilometrów. Chociaż nawet tylko dla przejechania Snæfellsnes zimą było warto wyjść z domu.
Góra Kirkjufell będąca symbolem półwyspu Snæfellsnes
Gdy dojechaliśmy z powrotem do Reykjavíku, zdążyliśmy jeszcze podejść na wielkie ognisko, które odpalono z okazji 6 stycznia, czyli oficjalnego pożegnania okresu świątecznego.
Ognisko żegnające Święta w Reykjavíku
Mniej znane atrakcje Złotego Kręgu
7 stycznia na godzinę 11:00 mieliśmy wykupione wejściówki do tunelu lawowego Raufarshólshellir, który znajduje się we wschodniej części półwyspu Reykjanes, 40 min od stolicy kraju i 15 min od Hveragerði. Weszliśmy z Mateuszem w dwójkę, ponieważ Damian odwiedził tę atrakcję dwa lata temu (tu przeczytasz jego wpis: Tunel lawowy Raufarshólshellir), a Kajetan jest na nią jeszcze za mały. Wizyta w Raufarshólshellir była świetnym rozpoczęciem dnia i uważam, że jest to naprawdę dobry pomysł na zimę, czy brzydką pogodę, bo warunki pogodowe nie mają większego wpływu na zwiedzanie tego tunelu. Oczywiście wartu wybrać się tu również latem, choć tego typu tuneli lawowych w Islandii jest więcej i inne są jeszcze bardziej imponujące. Niemniej jednak Raufarshólshellir ma bardzo dogodne położenie, wejście do niego nie kosztuje tak dużo (obecnie 7,400 ISK), a zwiedzanie zajmuje około godziny.
Po wyjściu z tunelu lawowego pojechaliśmy w stronę miasteczka Selfoss i w tym momencie złapała nas śnieżyca. Dojechawszy do Selfoss zatrzymaliśmy się w Subwayu, by przeczekać najgorsze i by dalej móc kontynuować podróż. Po około pół godzinie wsiedliśmy już do samochodu i skręciliśmy na drogę nr 35, którą po 40 min dojechaliśmy do geotermalnej szklarni pomidorów Friðheimar (przeczytaj post: Szklarnia pomidorów Friðheimar). Mateusz przyznał, że niestety nie lubi zupy pomidorowej, która jest flagowym daniem restauracji tej szklarni, ale całe szczęście szarlotka z pomidorami przypadła mu do gustu. 🙂 Ostatecznie zamówiliśmy szklankę zupy pomidorowej z pysznym kawałkiem chleba i trzy desery – wspomnianą szarlotkę, a także lody i sernik – wszystkie z pomidorami.
Kolejną atrakcją miało być naturalne gorące źródło Hrunalaug, do którego nawet udało nam się dojechać, ale niestety zrezygnowaliśmy z kąpieli w nim. Warunki pogodowe znów się pogorszyły, a dla Mateusza temperatura wody nie była wystarczającą rekompensatą, by w mrożącym wietrze rozebrać się do naga, założyć kąpielówki i zanurzyć w geotermalnych wodach. Natomiast zimowy krajobraz na Hrunalaug był obłędny. Baśniowy.
Natomiast udało nam się dotrzeć do XIX-wiecznego kąpieliska geotermalnego Secret Lagoon (Gamla Lagoon), będącego najstarszym tego typu w Islandii. Na recepcji przywitał nas młody chłopak, który (oczywiście) okazał się być Polakiem. 🙂 Kąpielisko jest dosyć skromne i w związku z tym tańsze, ale czyste, wygodne i przyjemne z wodą wynoszącą 38-40 stopni Celsjusza.
Islandzka piekarnia
Na niedzielę mieliśmy nieco inne plany, ale musieliśmy podążyć w stronę lepszych warunków drogowo-pogodowych. Byliśmy też trochę zmęczeni wczesnym wstawaniem i wielogodzinnymi jazdami samochodowymi, dlatego tego dnia nie dość, że wyjechaliśmy trochę później niż zazwyczaj, to jeszcze postanowiliśmy odwiedzić tylko jedno miejsce. Wybraliśmy się do miejscowości Laugarvatn, gdzie udaliśmy się na krótką wycieczkę do “islandzkiej piekarni”, by zobaczyć, jak niegdyś Islandczycy piekli chleby – pod ziemią, której temperatura jest w stanie w ciągu 24 godzin upiec coś pomiędzy piernikiem a właśnie chlebem. Spacer taki nie kosztuje zbyt wiele, a dodatkowo zwieńczony jest degustacją, dlatego przy okazji można tu zaglądnąć. W tym miejscu znajduje się również geotermalne kąpielisko, do którego również się udaliśmy.
Relaks w Borgarfjörður
Ostatnią wycieczką, którą udało nam się wspólnie odbyć była na fiord Borgarfjörður, choć nie zdecydowaliśmy się na jego objechanie dookoła. Pierwszym miejscem, do którego się udaliśmy był krater Grábrók. Wyjście na niego wcale nie było takie lekkie, jak to zazwyczaj wygląda latem, ale wcale nie niemożliwe. Mateusz był super szczęśliwy z tego głębokiego śniegu, a następnie śliskich schodków i nieprzerwanie towarzyszącego porywistego wiatru, ale w tym samym czasie inni turyści rezygnowali z podejścia.
Na przeciwko krateru znajduje się krótki szlak spacerowy do platformy widokowej na wodospad Glanni. Latem czasem tu podjeżdżamy na nieco dłuższe wędrówki, ale tym razem popatrzyliśmy tylko na zamarznięte wody wodospadu.
Ostatnim atrakcją tego dnia było… kolejne kąpielisko geotermalne! Chyba nigdy wcześniej tak często się nie relaksowaliśmy w gorących wodach islandzkich źródeł, ale zimą jest to jedna z najlepszych rzeczy, jaką można robić w Islandii. Ostatecznie uznaliśmy, że ze wszystkich, które do tej pory wspólnie odwiedziliśmy to właśnie kąpielisko Krauma okazało się dla nas najfajniejsze. Piękny krajobraz, kolorystyka, przyjemna woda oraz zero innych klientów. Byliśmy tylko my i w pełnej swobodzie korzystaliśmy z ciepłych brodzików oraz saun i najfajniejszego pokoju relaksacyjnego z ogniskiem pośrodku.
Przy Krauma znajduje się Deildartunguhver, czyli największe (z największym przepływem wody) źródło geotermalne w Islandii, choć z pozoru wcale na takie nie wygląda.
To był też dzień urodzin Mateusza, dlatego na koniec dnia wybraliśmy się do naszej ulubionej restauracji, gdzie zjedliśmy urodzinową pizzę. To był naprawdę fajny dzień!
Reykjavík i Sky Lagoon
Mateusz miał też dwa dni całkowicie dla siebie. Spędził je na spacerowaniu po Reykjavíku, kupowaniu dla najbliższych pamiątek, a także udał się do nowego kąpieliska geotermalnego w Islandii, które znajduje się przy jej stolicy w mieście Kópavogur, czyli Sky Lagoon. Razem poszliśmy również do kina na film I wanna dance with somebody.
Podsumowanie
Mateusz przyleciał do Islandii na niecały tydzień i w sumie spędziliśmy razem cztery pełne dni. Wykorzystaliśmy je jak mogliśmy, chociaż bez presji, że koniecznie musimy dotrzeć do konkretnych atrakcji turystycznych. Prowadziła nas pogoda oraz warunki drogowe, dlatego też byliśmy zmuszeni zrezygnować z pewnych planów. Chcieliśmy na przykład popłynąć na wyspę Heimaey (Vestmannaeyjar), ale przez bardzo silny wiatr nie zdecydowaliśmy się na to. Odpuściliśmy też wizytę w jaskini lodowej, do której musilibyśmy jechać kilka długich godzin nocą, co nie byłoby zbyt rozsądne zwłaszcza, że podróżujemy z naszym czterolatkiem. Jednak totalnie nasyciliśmy się islandzką zimą i to był super czas, dla wszystkich nas potrzebny.
A jak Mateuszowi się podobało? Pomimo tego, że tym razem zobaczył mniej niż latem 2020, to Islandia bardziej zachwyciła go zimą. 🙂
Wiater wiał
Śnieg padał
I para w kąpieliskach była też
I widoki były też
I zimno też
I melodie z Mario były też
I niedopompowany materac był też
I pomidorowej nie było, całe szczęście, też
A mówiłem, że były widoki?