Zosia zamieszkała w Szwecji ponad dwa lata temu, a powodem przeprowadzki była miłość. Na swoim Instagramie opowiada o szwedzkich ciekawostkach, ulubionych miejscach, atrakcjach, wydarzeniach i smakołykach. Prowadzi również podcast na YouTube oraz właśnie wydała książkę kucharską Radość gotowania po szwedzku. A dziś opowiada u nas o początkach swojej emigracji i życiu w Szwecji. Czy Zosia odnalazła swoją drogę i miejsce w życiu? Zapraszamy na pierwszą rozmowę z cyklu “Moja Emigracja”.
Jak to się stało, że zamieszkałaś w Szwecji?
W Szwecji znalazłam się z powodu love story. Mój obecny mąż jest Szwedem. Poznaliśmy się w 2012 roku w Grecji. On przyjechał tam na wakacje, a ja na imprezy i do pracy. Miałam wtedy 22 lata. Silne uczucie przetrwało wakacje, a tanie linie lotnicze podtrzymywały ogień między nami. Pamiętam, że pierwszy bilet do Sztokholmu z Warszawy kupiłam za złotówkę! Los nam chyba wtedy sprzyjał. Dodatkowo wydaje mi się, że mieliśmy ogromne szczęście, ponieważ w czasie trwania naszej relacji na odległość oboje mieszkaliśmy w stolicach, gdzie do lotnisk było po prostu blisko. Na moje szczęście przez pierwszy rok z powodu problemów z pasem startowym na Modlinie, loty odbywały się z lotniska Chopin, do którego z mojego mieszkania miałam przysłowiowy rzut beretem, tj. 3 przystanki kolejowe. Lot trwał niewiele ponad godzinę i tak po 3-4 godzinach podróży mogliśmy się w końcu zobaczyć. Jeździliśmy do siebie na zmianę raz na tydzień, w gorszych przypadkach raz na 2 tygodnie. Po 3 latach ciągłe podróże trochę nam się znudziły i wtedy David podjął decyzję o przeprowadzce do Warszawy. Nie ukrywam, że w tamtym czasie nie towarzyszyła mi jakaś wszechogarniająca radość, lecz obawa przed ogromną zmianą. Dodatkowo pamiętam, że w czasie jego emigracji do Polski dręczyły mnie niekiedy ogromne wyrzuty sumienia. On wtedy w Sztokholmie miał bardzo dobrą pracę, dopiero co kupił sobie mieszkanie… Czułam, że wiele dla mnie poświęca. Jednak zawsze, kiedy widział, że jestem przybita, bo widziałam, jak ciężko było mu znaleźć pracę w Warszawie, pocieszał mnie i mówił mi, że on to robi też dla siebie, żebym sobie nie myślała, bo on chce się wyrwać z tego cholernego szwedzkiego stereotypu VVV czyli “Villa, Volvo, Vovve”.
Z perspektywy czasu uważam, że to było bardzo słodkie. Pomimo tych trudnych chwil na początku wspólnego życia w Warszawie, spędziliśmy w tym mieście 3 wspaniałe lata. David w tym czasie zakochał się w Polsce, zaczął się uczyć naszego języka, przeczytał chyba wszystkie książki dot. historii Polski, polubił schabowe, mizerię, pierogi i bardzo docenił tą naszą słowiańską porywistą naturę i więzi rodzinne. Pamiętam jednak, że pomimo fascynacji, David nie do końca mógł się w Polsce odnaleźć. Męczyło, go to, że nie wszędzie mógł się dogadać, że nie mógł w pełni osiągnąć takiej samodzielności, jaką miał w Szwecji. Prowadził co prawda własną działalność gospodarczą i bardzo mi tym imponował, ale przez niemalże cały czas mieszkania w naszym kraju mnie potrzebował “do pomocy”. Wiedziałam, że taki układ jest wbrew jego bardzo niezależnej naturze i kiedyś to będzie musiało się zakończyć. Tak też się stało. Pamiętam, że kiedy w końcu doszło między nami do TEJ rozmowy, to pomimo faktu, że nie byłam na nią przygotowana, to poczułam jakiś ścisk w gardle. To było takie dziwne, z jednej strony chciało mi się płakać, bo wiedziałam, że to koniec jakiegoś etapu, ale z drugiej strony czułam ogromną ulgę. Ta mieszanina uczuć uświadomiła mi, że przez te kilka lat Warszawa była dla nas taką poczekalnią, nad którą wisiało jakieś widmo niepewności. Rewanż za przeprowadzkę do Polski nie był więc dla mnie jakoś straszliwie trudny. Wiedziałam, że w końcu wylądujemy na “docelowym” i już nigdy nie będziemy musieli się tułać.
Związek z obcokrajowcem uczy człowieka pokory i chodzenia na kompromisy. Nie można uparcie trwać przy swoim i przekonywać partnera do “swoich racji”. Chyba w sumie w żadnym związku nie powinno tak być. Czasami, któraś ze stron musi się poświęcić w imię wspólnego dobra. Tyle. Mojemu procesowi emigracji do Szwecji towarzyszyło więc uczucie: pokory, wdzięczności, za to co mój mąż zrobił dla mnie, niepewności, ekscytacji i tej wspomnianej wcześniej ulgi.
Jak wyglądały Twoje początki? Czy było coś, co Cię zaskoczyło po przeprowadzce?
“Początki początki” były bardzo ekscytujące. Pamiętam, że odczuwałam wtedy takie wszechogarniające uczucie wyzwolenia. Myślałam wówczas, że mogę zacząć wszystko od nowa, mogę robić, co chcę, mogę być kim chcę. Pamiętam, że bardzo fascynowało mnie tutaj podejście ludzi do innych, które było takie zupełnie nieoceniające. Chcesz być: pisarką, kucharką, blogerką, scenarzystką, dziennikarką? Super! Wspieramy Cię w każdej twojej decyzji, o ile tylko będziesz płacić podatki hahahaha.
To żart oczywiście, ale tutaj bardzo podoba mi się szacunek do ludzi, którzy wykonują inne zawody niż tylko: lekarz, prawnik, urzędnik czy pracownik korpo lub banku. W Polsce skończyłam 2 kierunki studiów, w tym między innymi filologię hiszpańską. Łącznie studiowałam przez 7 lat i zaraz po zakończeniu tych studiach zupełnie nie wiedziałam, co chcę ze sobą zrobić w życiu.
Dla Davida to było bardzo zadziwiające, a ja odnosiłam wrażenie, że wśród moich polskich znajomych niezwykle powszechne. Ciężko było mi to jemu jakoś wytłumaczyć. Oboje doszliśmy do wniosku, że studia w Polsce po prostu z jakiegoś powodu nie przygotowują ludzi do pracy w zawodzie. Po latach rozmyślań i porównań uważam, że to bardzo złożony problem systemu edukacyjnego, który pcha młodych ludzi w jakieś bardzo ograniczone ramy, w których nie ma miejsca dla ludzi “twórczych”, których po prostu coś rozpiera. Coś, czego żaden pedagog, nauczyciel, czy przedmiot szkolny nie jest w stanie zdefiniować.
Ale nawiązując do pytania, to co mnie mile zaskoczyło w Szwecji, to takie przekonanie, że nigdy nie jest za późno żeby odnaleźć w życiu siebie i się w tym wszystkim rozwijać dzięki niezliczonej liczbie programów edukacyjnych, kursów, studiów etc. Oczywiście wszystko jest możliwe i dostępne na wyciągnięcie ręki, ale musisz spełnić jeden bardzo ważny warunek: musisz posiadać szwedzki pesel. I tutaj zaczęły się schody i mroczny okres w moich pierwszych miesiącach życia na emigracji. Pamiętam, że w tym nieco późniejszym etapie przeżywałam ogromny szok z powodu tutejszej, bezwzględnej biurokracji. Kilkumiesięczna walka z urzędem podatkowym o przyznanie mi numeru identyfikacyjnego, odarła mnie na wiele miesięcy z radości mieszkania w tym kraju. Czułam się wtedy naprawdę przygnębiona. Wtedy zaczęłam właśnie prowadzić bloga My life made in Sweden. Jeśli miałabym to jakoś podsumować, to początki mojej emigracji były słodko-gorzkie.
Jak poradziłaś sobie ze znalezieniem pracy?
Od chwili przeprowadzki tak jak mówiłam wcześniej, towarzyszyła mi taka silna potrzeba wymyślenia siebie na nowo. Wiedziałam, że bardzo nie chce pracować w korpo. Nie do końca wiedziałam, co chcę robić. Było mi w sumie wszystko jedno, tylko żeby to nie była to praca przed komputerem. Na bardzo początkowym etapie przeprowadzki udzielałam korepetycji z języka hiszpańskiego. Miałam to szczęście, że jedna z moich tutejszych znajomych pracowała w bardzo znanej firmie inwestycyjnej, w które wysyłano ludzi na szkolenia na Kubę. Z pieniędzy zarobionych na korepetycjach mogłam się bardzo skromnie utrzymać.
Po kilku miesiącach zaczęłam jednak zauważać, że brak znajomości szwedzkiego stanowi duże ograniczenie, zwłaszcza w pracy, gdzie trzeba było komuś coś wytłumaczyć. Uznałam więc, że muszę nauczyć się szwedzkiego. Poszłam więc na kurs SFI (kurs języka szwedzkiego dla imigrantów), na którym nie nauczyłam się zupełnie niczego. Byłam ogromnie rozczarowana programem nauczania, brakiem profesjonalizmu nauczycieli na tym kursie i faktem, że nauczyciel przez większość czasu trwania zajęć zwracał się do małej grupy ludzi po arabsku. To była zwyczajna strata czasu. Po miesiącu zrezygnowałam. Rozczarowana zaprzestałam nauki języka i zaczęłam szukać pracy gdzie indziej, w miejscu, gdzie nie trzeba było znać szwedzkiego.
Następnie po jakiś 2 miesiącach znalazłam moją pierwszą oficjalną pracę w szwedzkiej firmie, gdzie zajmowałam się organizacją eventów i konferencji. To była bardzo fajna praca. Pracowałam zazwyczaj popołudniami i mogłam to pogodzić tym razem z porannymi zajęciami na intensywnym kursie języka szwedzkiego — SIFA, z którego byłam już bardzo zadowolona. W międzyczasie pisałam też bloga o życiu w Szwecji. W połowie marca 2020 po niecałym roku od rozpoczęcia pracy zostałam zwolniona wraz z 20 innymi osobami. Niestety pandemia i zakaz organizowania eventów powyżej 50 osób przekreślił sens funkcjonowania takich firm, jak ta, w której pracowałam. Pech. Nie powiem, to było to dla mnie trudne. Dodatkowo przebieg zajęć na kursie szwedzkiego, na który chodziłam, też został sparaliżowany z powodu korony, tak więc zostałam tak jakby trochę na lodzie? Kolejny pech!
Na początku kwietnia zebrałam się w sobie i postanowiłam, że nie będę czekać, aż los się do mnie znowu uśmiechnie. Z tej całej sytuacji zrozumiałam bardzo prosty przekaz: skup się na jednym i rób swoje. Postanowiłam więc w pełni poświęcić się pracy nad moim blogiem, licząc, że może kiedyś coś z tego będzie. W maju w ramach My life made in Sweden zaczęłam pracę nad książką kulinarną. Uznałam, że fajnie będzie dać upust mojej twórczej energii i skupić się na moich największych życiowych pasjach do: pisanie, robienia zdjęć, gotowanie i zainteresowania kulturą Szwecji. Kiedy tak sobie teraz o tym myślę, to dostrzegam w tym wszystkim jakąś potężną moc przeznaczenia, przed którym nie ma ucieczki hahaha. Tak długo siebie poszukiwałam, aż tu nagle wszystkie rzeczy, którymi się zajmowałam, wzięły łeb i niejako zostałam przyparta do muru, gdzie nie było już odwrotu. Chyba przyszedł najwyższy czas na coś takiego. Moja przyjaciółka Marysia twierdzi, że to jest jedyny właściwy czas. Może wcześniej nie byłabym jeszcze gotowa? Może dopiero teraz jestem w stanie przekazać ludziom w pełni autentyczną pasję, nie tylko do gotowania, ale właśnie Szwecji? No nie wiem.
Z jakimi trudnościami musiałaś się zmierzyć po przeprowadzce do Szwecji? A może wcale ich nie było?
Było mnóstwo trudności, jak to zwykle bywa w życiu na emigracji. Ktoś kiedyś wysłał mi takiego świetnego mema. Nie pamiętam już dokładnie, co było na zdjęciu, ale tekst pod nim brzmiał mniej więcej tak: życie na emigracji jest, jak prowadzenie Boeinga 737 bez przeczytania nawet uprzednio instrukcji obsługi. Coś w tym jest. Pomimo faktu, że mój mąż, który jest Szwedem, bardzo mi pomagał, nie dało się uniknąć przeszkód. Trudności zdarzały się na każdym kroku. Począwszy od tych związanych z załatwianiem spraw formalnych, o których już wcześniej wspomniałam, po sytuacje towarzyskie czy samotność.
Ktoś ostatnio zapytał się mnie, ile czasu czekałam na wyrobienie personnummeru. I wtedy sobie uświadomiłam, że ja na nic tutaj nie czekałam. Ja o ten numer czy mieszkanie walczyłam jak wilk. Przez 10 miesięcy składałam co chwila wnioski do szwedzkiego urzędu podatkowego, dostając za każdym razem jakoś absurdalnie uzasadnioną odmowę i tak w kółko. To było bardzo psychicznie obciążające. Człowiek wie, że mu się coś należy, że niby UE, że mam prawo, że mam faceta, który jest Szwedem, a tu dupa. Pamiętam, że w tamtym czasie utrzymywał bliski kontakt z Moniką z konta na Instagramie @scandinavianparadise, z którą tak wzajemnie się wspieraliśmy w walce o swoje. Ona była w podobnej sytuacji. Też totalny absurd. Nie wiem, jak u Moniki to wszystko się w końcu potoczyło, ale u mnie pod koniec sprawa o wydanie mi personnumeru trafiła do sądu, gdzie pomimo szczerych chęci nie mogli mi już tego numeru nie przyznać. Pamiętam, że kiedy czytałam list, który wysłano mi do domu z decyzją sądu, popłakałam się jak jakaś walnięta. Nie, żebym wątpiła, że się nie uda… ale ja czułam, że zrobiłam wtedy wszystko, co było w mojej mocy, żeby się w końcu udało. I tak też się stało. W takiej chwili człowiek czuje się totalnie wyprany z życia, ale też niezwyciężony. Głupio tylko jak człowiek sobie pomyśli, że można by było tego uniknąć, że to wszystko nie było konieczne. No nic. Niesmak do tutejszej biurokracji pozostanie na długie lata, ale może mi osobiście było to doświadczenie potrzebne, żeby w chwilach zwątpienia zadać sobie pytanie: “Kto jak nie ja?”
Czy szybko zaaklimatyzowałaś się w nowym miejscu? Czy masz swoją grupę znajomych?
Proces zaaklimatyzowania się trwał trochę czasu. Wydaje mi się, że dopiero po około roku poczułam się w Szwecji, jak u siebie. Pomimo mojej ogromnej miłości do tego kraju i faktu, że przed przeprowadzką byłam już ze Szwedem przez 6 lat, to jednak mentalność ludzi tutaj bardzo mnie zaskoczyła. Pamiętam takie chwile, jak szłam z kimś z coworka na lunch, gadaliśmy przez godzinę, po czym spotkałam tę samą osobę dwa dni później, gdzieś na korytarzu i ona mrużyła oczy, udając, że patrzy się na mnie i próbuje odgadnąć, kim jestem. Początkowo myślałam, że to z nią jest “coś nie halo”, ale później kilka razy coś takiego się powtórzyło z kimś innym i byłam wtedy bardzo mocno zdezorientowana. Zaczęłam nawet myśleć, że to może ze mną jest coś nie tak. Zadawałam sobie wtedy pytania: “Dlaczego tak trudno mi jest nawiązać z kimś tutaj kontakt?”, “Czy zawsze będę skazana tutaj na samotność?”. Było mi trudno. Kiedyś nawet pamiętam, że wpadłam w szał po powrocie do domu z centrum handlowego, w którym spotkałam przyjaciela mojego męża, z którym jakiś tydzień wcześniej jedliśmy kolację u niego w domu i ten koleś udał, że mnie nie zna, że musi sobie przypomnieć, kim jestem. I ten teatr: “ach tak, to ty! Hej, co słychać?”. Koleś patrzył na moją twarz podczas tej kolacji przez jakieś 4 godziny! “Czy ja powiedziałam wtedy coś nie tak?”. Taki absurdalny stan rzeczy zaakceptowałam dopiero, po kilku rozmowach z moimi znajomymi, z innych krajów, którzy mieli identyczne sytuacje. Teraz patrzę na to z innej kamery. Śmieje się z tego. Kiedy coś takiego znowu się dzieje, wołam ich po imieniu i macham ostentacyjnie na powitanie. Może myślą sobie, że jestem jakaś niespełna rozumu, ale przynajmniej mam ubaw. Zamiast się obrażać i brać takie rzeczy do siebie, po prostu to akceptuję i postrzegam to jako różnice kulturowe. I tak wydaje mi się, że ich jakoś bardzo nie szkaluję tym machaniem i wołaniem po imieniu. Moja koleżanka ze Stanów robi sąsiadom awantury i próbuje ich uczyć dobrych manier. Tak też można, ale to nic nie zmieni, bo jak ci się dostosują, to kolejni udadzą, że cię nie znają i tak będzie jak w czeskim… oj przepraszam szwedzkim filmie. Komedia.
Obecnie mam kilku szwedzkich znajomych, głównie znajomych mojego męża, ale wiem, że dla obcokrajowców nawiązanie znajomości ze Szwedami bywa niekiedy niemożliwe. Szwedzi mają swoje hermetyczne grupy znajomych, do których bardzo ciężko jest się przebić. Moja dobra znajoma, która mieszka już w Szwecji 7 lat, nie ma ani jednej szwedzkiej koleżanki. To wydaje mi się, o czymś świadczy. Moje najbliższe koleżanki pochodzą z: Rosji, Tajlandii, Stanów, Francji, Grecji, Polski i Niemiec. Nad moimi własnymi przyjaźniami ze Szwedkami nadal pracuję. Może za 3 lata zaproszą mnie na kawę do domu?
Jakie są stosunki pomiędzy Polakami? Czy masz polskich przyjaciół?
Mam różne doświadczenia z Polakami tutaj, ale wolę chyba mówić o tych dobry, bo ich było znacznie więcej. Mam tutaj trzy polskie koleżanki, a właściwie dwie i pół. Jedna z nich jest pół-Polką, pół-Niemką. Mam wrażenie, że właśnie z nimi dogaduję się teraz najlepiej i mam w nich prawdziwe oparcie. Śmieszą nas i zachwycają podobne rzeczy w Szwecji. Lubimy sobie pogadać o naszych rodzicach, jacy są podobni, o czasach licealnych, pośmiać się z jakichś absurdów, podebatować o niczym, zjeść placki ziemniaczane, ze śmietaną i cukrem, wypić herbatkę i pooglądać na przykład “Apetyt na miłość”, a później jakby nigdy nic, wrócić do szwedzkiej rzeczywistości. Oj bardzo lubię takie aktywności. Dzięki nim odczuwam taki przyjemny balans, szczególnie, teraz kiedy powroty do Polski były przez długi czas utrudnione przez pandemię.
Jak mieszkańcy kraju spędzają wolny czas? Czy Ty również spędzasz go podobnie?
Zaraz po tym, jak przeprowadziłam się do Szwecji, zauważyłam, że ludzie tutaj bardzo aktywnie spędzają swój wolny czas. Zimą jeżdżą na nartach biegowych, łyżwach, sankach, snowboardzie etc., przez cały rok biegają, jeżdżą na rowerze. Latem pływają w morzu lub żeglują. Popularne są tutaj też kajaki, PADLe lub też inne sporty wodne takie jak windsurfing czy kajt. Ważne jest, aby sport wykonywać na świeżym powietrzu, chociaż siłownia też jest tutaj bardzo popularna. Powiedziałabym, że zdecydowanie bardziej niż w Polsce. Kiedyś rozmawiałam na ten temat z moimi szwedzkimi znajomymi i zapytałam się ich, z czego to wynika, czemu Szwedzi tak ochoczo wykonują tutaj różne sporty? Wszyscy niemalże jednogłośnie odpowiedzieli mi, że ludzie po prostu tutaj w ten sposób dbają o własne zdrowie.
Ze szwedzką służbą zdrowia bywa różnie, żeby dostać się do lekarza specjalisty, czasami trzeba czekać długie miesiące. Prywatna służba zdrowia nie jest tutaj, aż tak popularna, jak u nas. Szwedzi po prostu rozumieją, że sport działa prewencyjnie. Rzadko kiedy widzi się w Szwecji (przynajmniej w Sztokholmie) osoby z nadwagą. Tutaj chyba ludzie mają większą świadomość, że sport ma bezpośredni wpływ na jakość naszego życia. Wśród osób starszych z mojego otoczenia (tj. dziadków, babć, ciotek, rodziców i wujków Davida), żadna z tych osób nie bierze leków na nadciśnienie, na nic nie biorą leków! Osoby w wieku 65 -70 lat! W Polsce to raczej bardzo rzadko spotykane.
Muszę powiedzieć, że od kiedy tutaj mieszkam zdecydowanie, jestem bardziej aktywna. Uwielbiam spędzać czas na świeżym powietrzu podczas pieszych wędrówek po lesie, po wyspach etc. Jeżdżę też na rowerze. Latem staram się codziennie pływać w morzu, a zimą chodzę na basen. W miarę regularnie zaczęłam też w ostatnim czasie chodzić na siłownię i zaczynam to postrzegać nie tylko w kategoriach estetycznych, ale raczej higieny życia. Nie pójdę na siłownie, to szybko się zestarzeje, będę gorzej spać. Nie umyję zębów, to mi wypadną. Taką sobie trochę logikę zero jedynkową tutaj wypracowałam, ale czuję, że na stare lata sobie za to podziękuję.
Jaka jest szwedzka kuchnia ? Czy jest coś, co koniecznie trzeba spróbować?
Szwedzka kuchnia to temat książki, nad którą teraz pracuję. Czasami śmieje się, że tutejsze dania tradycyjne są wyrazem ogromnego szacunku Szwedów do czasu, ponieważ nie są zbytnio pracochłonne (w przeciwieństwie do naszych dań tradycyjnych, takich jak chociażby pierogi, których lepienie zajmuje długie godziny). Szwedzkie dania tradycyjne powstają w oparciu o dosyć ograniczone produkty, które są tutaj dostępne. Mało jest w nich warzyw, natomiast mnóstwo jest doskonałej jakości: mięs, nabiału, świeżych ryb i owoców morza. Letnia odsłona kuchni szwedzkiej jest bardzo leciutka, ponieważ dominuje w niej, to czym obdarowuje nas w tym czasie morze. Zimą wszystko staje się bardzo sycące i ciężkie, ale jednocześnie pyszne. Szwedzi ze względu na instytucję fiki, czyli przerwy na kawę i ciacho, mają też cudowne wypieki! Kruszonki z jagodami, cynamonowe bułki, wypieki z kardamonem, szafranem, ciasta czekoladowe. Trzeba im przyznać, że w tym są naprawdę świetni!
Największe zalety i wady Szwecji?
Największą zaletą Szwecji jest to, że jest tutaj naprawdę przepięknie. Dosłownie wszędzie! Począwszy od cudownej natury po przepiękne domki, stajnie etc. Szwedzi są estetami. Dbają o to, co ich otacza, bo wiedzą, że to wpływa na ich jakość życia. Kolejną zaletą Szwecji jest to, że ludzie tutaj się sobie nie wtrącają w życie, nie dają sobie rad, nie mówią, jak kto ma żyć, nie oceniają wyborów innych. Mają to zwyczajnie gdzieś, ale to może się niekiedy obrócić paradoksalnie też w największą wadę tego kraju. Indywidualizm, zakrawający niekiedy w mojej słowiańskiej mentalności o egoizm. Więzi rodzinne, przyjaźnie, relacje sąsiedzkie, te rzeczy nadal są niekiedy dla mnie bardzo niezrozumiałe.
Czy czegoś Ci brakuje z Polski? Tęsknisz za ojczyzną?
Na początku bardzo tęskniłam za Polską. Z tego też powodu staram się do niej przyjeżdżać raz w miesiącu. Później jednak zrozumiałam, że takie przyjazdy do ojczyzny zwyczajnie nic nie dają, a raczej wręcz mi szkodzą, ponieważ utrudniają mi układanie sobie życia, w miejscu, w którym jestem obecnie. Czterodniowy pobyt w Polsce potrafił mnie tak wybić z rutyny życia w Sztokholmie, że przez 2 tygodnie nie wiedziałam, co jest grane. Późnej tydzień “spokoju” i znowu przyjazd do Polski. Czasami po dobrze przespanej nocy otwierałam oczy i nie wiedziałam, gdzie jestem. To było dziwne. Po pół roku takiego trybu postanowiłam to zakończyć dla własnego dobra. Wydaje mi się, że decyzja o zaprzestaniu ciągłych przyjazdów do Polski miała dla mnie nawet taką funkcję terapeutyczną, która polega na zaakceptowaniu w pełni własnego wyboru o wyprowadzce z własnego kraju. Gdzieś tam jeszcze na początku ze sobą z tym walczyłam. Szczególnie w chwilach, kiedy było mi tutaj trudno.
Próbowałam jak małpa trzymać się jednocześnie dwóch gałęzi naraz. Ludziom się wydaje, że można żyć w dwóch miejscach naraz. Nie, nie można! To tak nie działa. To brednie kreowane, przez starsze pokolenia, którym się wydaje, że życie kosmopolitów to bajka. Prędzej czy później idzie oszaleć. Wbrew pozorom, człowiek to bardzo proste stworzenie, które najlepiej odnajduje się w 1 dżungli, a nie kilku. Ostatnio rozmawiałam nawet na ten temat z moimi koleżankami z innych krajów, które mieszkają tutaj od roku i też to zauważyły. Przyjazd do ojczyzny zamiast być przyjemny często staje się wykańczającym maratonem polegającym na załatwianiu spraw i nadrabianiu zaległości towarzyskich. Po takim pobycie w Polsce, czy Francji, czy gdziekolwiek, człowiek musi odpocząć, odreagować jakiś tydzień lub dwa, ale nie zawsze jest na to czas, bo goni cię życie tutaj.
Jeśli chodzi o tęsknotę, to najbardziej brakuje mi tutaj mojej rodziny, szczególnie rodziców. Chciałabym tak jak wcześniej móc pojechać sobie do nich raz na 2 tygodnie na niedzielny obiad, a później wrócić jakby nigdy nic. Teraz to raczej niemożliwe. Na szczęście rozmawiam z nimi bardzo często przez telefon, więc jakoś jest nam łatwiej. Za 2 dni lecę do Gdańska, żeby zobaczyć się z nimi pierwszy raz od 7 miesięcy. To będzie bardzo emocjonujące spotkanie. Na pewno.
Jaką radę dałabyś osobom, które planują przeprowadzkę do Szwecji?
Radziłabym, żeby takie osoby przynajmniej 20 razy się zastanowiły nad powodem swojej przeprowadzki. Wbrew pozorom powrót do ojczyzny po paru latach mieszkania w innym kraju nie jest taki prosty, jakby nam mogło się wydawać. Człowiek szybko się przyzwyczaja do: systemu, w którym funkcjonuje, do usposobienia ludzi w danym kraju, do podejścia do pracy etc. Jeśli ktoś decyduje się na emigrację do Szwecji z powodu pieniędzy lub poglądów politycznych, to radziłbym odpuścić. Pieniądze raz są, raz ich nie ma. Na sytuację polityczną do czasu uzyskania obywatelstwa (czyli przez ok. 5 lat) też nie będzie się miało wpływu, a jak wiemy, wszystko może się przecież zmienić, tym bardziej biorąc pod uwagę tendencje polityczne, które w obecnej chwili się tutaj teraz obserwuje.
Żeby przetrwać trudne momenty, które bez wątpienia nastąpią prędzej czy później potrzeba czegoś więcej. Trzeba wiedzieć, że czasami przyjdą takie chwile, w których ciężko nam będzie przypomnieć sobie, po co to wszystko. Powrót do ojczyzny, raczej nie da wtedy ukojenia. Ja kocham Szwecję całym moim sercem. Biorę ją taką, jaka jest, ze wszystkimi wadami i zaletami. Z absurdami i benefitami. Czasami ją kocham, czasami jej nienawidzę, ale nie wyobrażam sobie mieszkać teraz w innym kraju. Są takie słowa w hymnie szwedzkim, że tutaj żyję i tutaj chcę umrzeć. Nie wiem, ale kiedy słyszę ten wers, to aż coś mnie kłuje w klatce piersiowej, bo ja naprawdę chcę tutaj być do końca moich dni.
Gdzie znajdziesz Zosię w sieci?
Blog: My Life Made In Sweden
Instagram: @my_life_made_in_sweden
YouTube: My life made in Sweden